Cofnij
Cofnij do listy

O rogalach świętomarcińskich

Walenty z rogalem i podkową w rękach

Walenty szedł pustymi ulicami Poznania – wypachniony, w butach wyglancowanych, podśpiewując sobie pod nosem mimo niewesołej pogody. Zimny wiatr z łatwością wdzierał się pod najcieplejsze nawet ubranie. Nikt by nie odgadł, że ten elegancki pan zaledwie wczoraj od stóp do głów umorusany był mąką. Zdradźmy to od razu: Walenty był piekarzem. I to jednym z najznakomitszych w Poznaniu. Wypiekał bułki okrąglutkie i chleby ze skórką błyszczącą i chrupiącą. Inni piekarze zachodzili w głowę, jak to możliwe, że ich wypieki nie są tak doskonałe. Przecież robili wszystko tak samo – używali tej samej mąki, tak samo przygotowywali zakwas i zaczyn, dobrze znali proporcje… No cóż, te rozważania zawsze kończyły się również tak samo – piekarze przyznawali sami przed sobą, że Walenty miał po prostu talent.

piekarz Walenty i jego pieczywo Szedł więc tak odświętnie ubrany Walenty w niedzielny poranek, jak co tydzień, do kościoła. Tam usłyszał opowieść, którą właściwie dobrze znał, ale tej niedzieli dotarła do niego jakby na nowo.

– Pewnego razu – rozpoczął proboszcz – rzymski legionista Marcin jechał na swym białym jak mleko koniu po północnych krańcach imperium. Odziany był w piękny, długi czerwony płaszcz. Wtedy było zimno i nieprzyjemnie zupełnie jak dziś. Płatki śniegu gęsto padały z nisko zawieszonego nad ziemią nieba. Marcinowi, mimo płaszcza, było bardzo zimno. Cieszył się w duchu, że jest już blisko celu i niedługo ogrzeje się przy ogniu. Nagle tuż przed nim zamajaczyła jakaś postać. Śnieżyca była jednak tak gęsta, że Marcin wcale nie był pewny, co tak naprawdę widzi. Podjechał więc bliżej i zobaczył, że przy drodze boso i bez ciepłego okrycia stoi człowiek. Nie zastanawiając się długo, legionista mieczem przepołowił swój ciepły czerwony płaszcz i okrył nim nieznajomego. Ten uśmiechnął się serdecznie i podziękował, a Marcin ruszył dalej. Tej nocy miał bardzo wyjątkowy sen – przyśnił mu się Jezus, który odziany był dokładnie w tę samą połowę płaszcza, którą podzielił się ze zziębniętym wędrowcem. Spotkanie, a później sen wywarły tak ogromne wrażenie na Marcinie, że zamiast służyć w wojsku, postanowił służyć Bogu – najpierw wstąpił do klasztoru, przyjął święcenia, potem wybrano go na biskupa, aż w końcu okrzyknięto świętym.

ksiądz opowiada o św. Marcinie

– Zwykły człowiek, jakim był Marcin – kończył swą opowieść proboszcz – wykorzystał to, co miał, żeby pomóc drugiemu człowiekowi. Wykonał prosty gest, a dokonał czegoś niezwykłego. Jestem pewien, że wśród nas, przybyłych dzisiaj do kościoła, też są tacy, którzy dokonają wielkich rzeczy.

Wielkie rzeczy… – zamyślił się piekarz i od razu zapragnął zrobić coś równie znakomitego. Po powrocie do domu długo głowił się, co by to mogło być. Na wałkowaniu tego problemu minął mu cały dzień, ale zupełnie nic nie wymyślił. Dlatego, gdy wieczorem kładł się do łóżka, był na siebie trochę zły, że nic nadzwyczajnego nie przyszło mu do głowy. W końcu ze zmęczenia zamknął oczy i zasnął, a sen miał głęboki i ciężki. Odpoczynek nie trwał jednak długo, bo około północy obudziło go głośne pukanie w okno. Walenty usiadł na łóżku, przetarł oczy, nadstawił uszu, ale niczego już nie słyszał. Czyżby te hałasy tylko mu się przyśniły? Na wszelki wypadek postanowił jednak sprawdzić. Uchylił skrzypiące okiennice i… Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.

Dla pewności, że nie śni, uszczypnął się prawą dłonią w lewą rękę, a potem lewą dłonią w prawą rękę. Przed jego domem na białym koniu siedział postawny jeździec w hełmie z pióropuszem, okryty wspaniałym czerwonym płaszczem. Nigdy wcześniej Walenty nie widział tak ubranej postaci, choć wydawała mu się jakby znajoma. Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały, a wtedy tajemniczy przybysz uśmiechnął się do Walentego, po czym zawrócił swego śnieżnobiałego konia i odjechał w noc. Walenty w szlafmycy wygląda przez okno

Nazajutrz piekarz obudził się jak zwykle bardzo wcześnie, za oknem było jeszcze ciemno. Piekarze bowiem rozpoczynają swoją pracę nocą, żeby chleby i bułki były gotowe, zanim wstaną pozostali. Nocne zdarzenie Walenty uznał za sen, choć wspomnienie uśmiechniętego jeźdźca na białym koniu, z narzuconym na ramiona czerwonym płaszczem, nie dawało mu spokoju.

Piekarz wyszedł z domu, ostrożnie stąpając po zaśnieżonym bruku. Przechodząc pod swoim oknem, dostrzegł ślady końskich kopyt i coś jeszcze... W blasku ostatniej nocnej gwiazdy błyszczała najprawdziwsza podkowa. – A więc to nie był sen?! – wykrzyknął piekarz. Biały koń, czerwony płaszcz, tak, to musiał być on… Święty Marcin! Podniósł podkowę i przyglądał się jej dłuższą chwilę. Zastanawiał się, co też święty chciał mu przekazać swoją nocną wizytą.

Walenty znajduje podkowę

– Już wiem! Przecież to proste! Główkowałem cały dzień, jak przysłużyć się innym, a on zostawił mi podkowę, która jest wskazówką, co powinienem zrobić. Jestem piekarzem, na swojej robocie znam się jak na niczym innym. Wykorzystam swoje umiejętności i od dziś będę wypiekał przysmak w kształcie podkowy.

Jak postanowił, tak zrobił, i to już tego samego rana. Gdy tylko dotarł do piekarni, wraz ze swoimi pomocnikami rozpoczął formowanie rogali, których kształt przypominał podkowy. I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Walenty postanowił, że tymi rogalami każdy, ale to każdy będzie mógł najeść się do syta. Płacili za nie ludzie bogaci, ale biedni otrzymywali je zupełnie za darmo. Czy rozdawanie rogali opłaciło się piekarzowi? Okazało się, że tak. Sława jego wypieków rozeszła się głośnym echem i wielu bogatych mieszkańców Poznania kupowało je sobie i innym.

Rogalowe podkowy nadziewane białym makiem na cześć Świętego Marcina nazwano rogalami świętomarcińskimi. Do dziś w Poznaniu – i nie tylko – wypieka się je co roku, 11 listopada, w Dzień Świętego Marcina.

szlaczek

Poznaj następną legendę

O poznańskich koziołkach